Wiedziałam, że Sans nie ma oczu, bawiło mnie raczej, to że Carmen uczepiła się jego ramienia. Mam specyficzne poczucie humoru. Powiedziałam "ponoć" bo Bucefał prawdopodobnie nie był czystej krwi. I tyle. Mężczyzna w okularach westchnął, najwyraźniej inaczej to odebrał. Współczuję mu. Bez oczu, z zbulwersowaną Carmen (z kacem)na karku, i pewnie tak jak ja był przygnębiony, że musimy zostawić konie. Bez mojego Bucka czułam się jak bez ręki. Ale trudno, czas przygody bywa czasem poświęceń. Oczywiście pewnie nauczył się w miarę funkcjonować jako ślepiec, Carmen się pozbędzie i pogodzi się z rozstaniem z Mustangiem. Czas płynie, słońce zachodzi, świat się zmienia, metal się topi, a smar jest tłusty. Coś zostaje, coś się zmienia. I tak dalej. Ale ja zwykle myślę o chwili teraźniejszej.
Kobieta szepnęła mu coś do ucha. Nie miała bynajmniej zadowolonej miny.
Odchrząknęłam.
- Choć, Sans, przedstawię cię Bucefałowi, a ty pokażesz mi Mustanga. Carmen, potem z nim porozmawiasz, będzie na to czas (oby nie, dla Sansa to nie będzie przyjemne - pomyślałam), a z końmi się rozstajemy.
- No dobra. - Carmen prawie warknęła. - Idźcie.
- Chodźmy.
Pociągnęłam Sansa za sobą, ale zaraz go puściłam, przecież sam radził sobie bardzo dobrze.
- Dzięki za ratunek. - oznajmił.
- Nie ma za co. - wyszczerzyłam zęby. - Stepe, do usług. - teatralnie się skłoniłam, a futerał z gitarą przekrzywił się na bok. Podróżny tobołek miałam pod pachą, u pasa sakiewkę i inne drobiazgi.
- Sans. - wyciągnął dłoń.
- Wiem. - potrząsnęłam jego ręką.
Po minucie byliśmy przed budynkiem. Konie już czekały.
( Sans? Jak tam Mustang :p)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz