Było już mocno po północy, księżyca nie było widać - przysłaniały go chmury. Wicher targał zeppelinem. Pokład dygotał i co chwila lekko przechylał się na inną stronę. Zaczęły spadać delikatne kropelki deszczu, muskając moje odsłonięte ramiona. Mimo leciutkiego strachu - burza na latającym statku to nie jest coś bezpiecznego - czułam euforię. Nigdy tyle nie wypiłam, byłam dziwnie podniecona, ale nie upita. No tak, rosjska krew, najwyraźniej miałam mocny łeb do alkocholu.
Widziałam wszystko w jaskrawszych barwach i dokładniej, dźwięki i emocje były wzmocnione.
Deszcz padał coraz mocniej, i po chwili krople deszczu wielkości orzechów laskowych bębniły o zeppelin. Byłam przemoczona do suchej nitki.
Beatrycze wrzasnęła coś w stronę zejścia pod pokład. Ona także nie wyglądała sucho. Po chwili pojawił się kapitan John i przejął od niej ster.
- Załoga!!! - ryknęła. - Sans, Carmen, Ravena, Floki! - darła się na cały głos z zaciętą miną.
Mojego imienia nie wymieniła, ponieważ stałam tuż obok niej, gotowa wypełniać rozkazy. Bea zamieniła parę słów z kapitanem, po czym spowrotem stanęła przy schodkach prowadzących pod pokład.
Po kilku minutach cały "Sharp" stał w szeregu przed jego dowódcą.
- BURZA! - wybuchnęła - Jest burza, cholera jasna i to wcale nie jest dobrze. W normalnych warunkach bylibyśmy prawdopodobnie zmuszeni awaryjnie lądować. Tyle że, walić to, nie możemy. Nadal jesteśmy nad oceanem. - zaklęła jak szewc-
Ktoś ma jakieś pomysły? - zkrzyżowała ramiona.
(ktoś)
Posted via Blogaway
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz