niedziela, 15 grudnia 2013

Beatrycze - noc

Gotowa i uszykowana do spania, zeszłam jeszcze pod pokład, zobaczyć jak tam reszta. Przy drewnianych drzwiach zatrzymałam się na chwilę, słysząc cudowną melodię graną na harmonijce. Zsunęłam się na schody, bezszelestnie i słuchałam. W pewnym momencie muzyka urwała się i drużyna zaczęła rozmawiać. Słyszałam, jak Sans z rozmarzeniem w głosie opowiada o swojej ukochanej. Gdy skończył słowami, że obiecał sobie milczenie, wstałam i cichutko udałam się w kierunku kajuty kapitana.
- John? Śpisz już, dziadygo? - szepnęłam, uchylając drzwi.
- Wejdź, Beatrycze. I nie nazywaj mnie tak.
- John, słyszałeś ty o jakiej agentce, która zniknęła w Prowincji Francuskiej?
- Chodząca z Paryża? Siostrzeniec mi opowiadał. Ponoć znaleziono ją martwą, a potem ciało zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach.
- Czy siostrzeniec przypadkiem nie wspominał, czy mogła przeżyć?
- Nikt nie wie, co się z nią stało. Lekarz, który stwierdził zgon, nie żyje od kilku lat. Ponoć jego synowa mieszka w Crysisie i prowadzi jakieś badania.
- Jak się nazywał? - spytałam podejrzliwie. Byłam pewna, że jeszcze się przewinie.
- Swift. Marvolo Swift. - uśmiechnęłam się mimowolnie.
- Dzięki, John.
- Drobiazg, dziecino. - wyszłam do swojej kajuty, kiwając mu głową na znak szacunku. Był dla mnie jak dziadek, czy jakiś bliski wujek. Dobry, stary John. Z tymi myślami zasnęłam.

Rano obudził wszystkich krzyk: "Przystanek! Stacja portowa, pięć mil przed nami!" Szybko ubrałam się i zbiegłam na dół, dobudzić resztę jednostki. Nadarza się okazja, aby rozprostować nogi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz