środa, 4 grudnia 2013

Beatrycze - świt przed wyjazdem

Sans przyszedł do nas przed świtem. Planowałyśmy chyba coś bardzo głupiego, śpiewając z ledwo dopiętymi koszulami, gdy mężczyzna nam przerwał. Kazałam mu zabrać ledwo przytomną Carmen do kamienicy. Postanowiłam wrócić sama. Wyszłam z klubu, gdy słońce zaczęło przeświecać między budynkami. Spojrzałam na zegarek - przez majaki i spirale w oczach doczytałam się godziny: było w pół do piątej. Nasz prom odbijał za około dwie i pół godziny. Doskonale.
W pewnym momencie poczułam, jak osuwam się na ziemię. Ktoś mnie potrącił, ale z taka siłą, że nad sobą ujrzałam ledwo rozjaśnione niebo.
- Nic ci się nie stało? - usłyszałam. Nade mną stała blada dziewczyna z gitarą na plecach. Sądząc po wyrazie twarzy, próbowała mi się tłumaczyć. Obok przyczyna problemu, czarny ogier Bucefał, wpatrywał się we mnie i kiwał lekko łbem. Wybuchnęłam śmiechem. Przyjemna była. Pomyślałam, że przydałaby się w jednostce.
Sprawa rozwiązała się, gdy okazało się, że dziewczyna to inżynier. Inżynierów nigdy dość. Gdy zaproponowałam jej współpracę, zauważyłam błysk w jej oku. Osoba z żyłką do pakowania się w kłopoty nie trafia się często. Może nam się przydać.
Ruszyłyśmy w stronę kamienicy. W drodze podłożyłam jej kontrakt do podpisu. Była odrobinę zaskoczona biurokracją, ale także podpisała. Pewnie zarówno jej, jak i kontrakt Carmen, ugrzęzną w szufladzie mojego biurka na kilka miesięcy...
Weszliśmy do kamienicy. Nie sprawdzałam, kto już dotarł - jeśli kogoś nie było, to automatycznie z nami nie ruszał. Skierowałam wszystkich czwarte, górne piętro, gdzie mieściła się całkiem spora salka konferencyjna. Zajęli miejsca wokół stołu. Za szerokimi oknami widać było pierwsze wyraźne promienie słońca. Włączyłam klimatyzację.

Spojrzałam po zebranych. Po mojej lewej siedział Sans (nie wiedziałam, czy był wyspany, ale koło ściany zauważyłam spakowaną walizkę - na pewno był gotowy), Carmen (lekko jeszcze wstawiona, z małym skórzanym plecaczkiem na kolanach. Nie zdziwiłabym się, gdyby Sans na szybko kombinował dla niej ekwipunek) i świeżo przybyła Stepe (siedziała jak na szpilkach. Konie zostały przed kamienicą, w specjalnie przygotowanych boksach - muszę kupić coś dla Jima w Crysisie.). Po mojej prawej miejsca zajmowali Ravena i Floki - byli zmęczeni, z tobołkami koło krzeseł; przed nimi na stole leżała drewniana skrzynka. Nikt nie pytał, co robili całą noc. Nikt nie chciał wiedzieć.
- Witajcie, towarzysze. Jest godzina w pół to szóstej, nasz podniebny statek odpływa o siódmej. - powiedziałam, spojrzawszy na zegarek. - Mamy dwie nowe twarze - skinęłam głową w stronę dziewczyn. - ale też jednej brakuje. Doyle złożyła mi wymówienie. Trudno. W każdym bądź razie, o szóstej podjedzie dorożka. Jeśli będziecie chcieli - tu skierowałam się do Sansa i Stepe - możemy zaprząc wasze konie, albo pozwolić im na swobodny trucht przy pojeździe. Obawiam się, że nie zmieszczą się z nami na statku i będą musieli dotrzeć później. - byli widocznie zawiedzeni. - Udamy się na King Cross, tam zostawimy konie i dorożkę pod opieką mojego dobrego przyjaciela i wsiądziemy na specjalnie wynajęty dla nas zeppelin. Podróż potrwa jakiś tydzień, proponuję się rozgościć. Mam nadzieję, że nikt nie ma choroby: morskiej, ni lokomocyjnej, ni lęku wysokości - to wszystko może dać wam się we znaki. Jakieś pytania? - zapytałam z wesołą nutą w głosie. Było tego dużo, ale zapowiadała się fantastyczna przygoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz